środa, 17 czerwca 2009

Z Krainy Dzieciństwa

środa, 17 czerwca 2009

















































Pierwszy czerwca już dawno za nami, ale bloguję od niedawna, więc nie miałam okazji zamieścić tutaj takiego małego tekściku, który powstał jakiś rok temu. Byłam wówczas w Londynie i jak opętana szukałam co dziwniejszych muzeów. I znalazłam kilka zasługujących na uwagę. O jednym napisałam (zdjęcia też będą :). Właśnie tak:
„Jak właściwie się tutaj znalazłaś?” „Szukam dziwnych muzeów w Londynie” – odparłam. Jak sądzę – również dziwnych osób, prawda?” – odpowiedziała starsza pani, mrugając do mnie porozumiewawczo. Miała oczy jak główki szpilki, niezwykle grube okulary, w torbie zaczętą ręczną robótkę i jak powiedziała – do Muzeum Dzieciństwa przychodzi codziennie. Cóż, taka babcia powinna być zdecydowanie zatrudniona jako etatowy pracownik w miejscu, w którym wszystko przypominać ma ten najbardziej kolorowy i zadziwiający czas w naszym życiu.
Aby dostać się do Muzeum Dzieciństwa, najlepiej skorzystać z metra. Czerwona linia, stacja Bethnal Green. Stąd już tylko pięciominutowa ucieczka przed deszczową londyńską pogodą do miejsca, gdzie obudzą się wspomnienia chyba każdego zwiedzającego.
Historia muzeum sięga XIX wieku. Zostało ono oficjalnie otwarte pod nazwą Bethnal Green Museum przez księcia Walii w 1872 roku jako część Victoria & Albert Museum. Po pierwszej wojnie światowej padły propozycja, żeby muzeum było miejscem dla dzieci. Z dotychczasowej kolekcji wybrano te przedmioty, które wiązały się z dzieciństwem, organizując niewielką ekspozycję. Dopiero jednak w roku 1974 wczesny dyrektor muzeum podjął decyzję, że muzeum będzie zajmować się tylko tematyką dzieciństwa. W związku z tym część kolekcji V&A Museum – dziecięce ubrania, książki, mebelki – przeniesiono do budynku przy Bethnal Green i Muzeum Dzieciństwa rozpoczęło oficjalną działalność.
Ekspozycja to raczej złe słowo, kiedy mowa o tym właśnie muzeum, bo jest to miejsce żywe, gdzie ciągle coś się dzieje, bardzo interaktywne. Obok szklanych gablot z wiktoriańskimi wózkami i lalkami stoją piaskownice, w których bawią się dzieci, roześmiana grupa maluchów układa budowle z klocków i lepi pracowicie plastelinowe ludziki, a w kąciku dla niemowlaków przy dźwiękach kołysanki mama bawi się ze swoim maleństwem.
Pierwsze piętro jest poświęcone na wystawy stałe. Zaczynamy od zadziwiających maszyn, które zapoczątkowały historię animacji. Mamy tu poruszane korbką zoetropy i praksinoskopy. Proste fascynujące wynalazki. Zawsze przystaję zadziwiona ruchomymi obrazkami ożywianymi jedynie za pomocą korbki. Dalej kolekcja wyścigowych samochodów, wspaniały tor samochodowy i zabawkowa kolejka, które pozostają w sferze nie tylko dziecięcych marzeń. W gablotach ogromna kolekcja lalek – od drewnianych, ubranych w wiktoriańskie bogate stroje, przez te z woskowymi buziami, po najbardziej współczesne – takie jak Sindy czy słynna Barbie. Najbardziej zadziwiającym moim zdaniem lalkowym wynalazkiem w kolekcji MoCh jest lalka „trzy w jednym” wyprodukowana w 1916 roku przez Doll Pottery Company w Anglii. Do szmacianego tułowia pasują trzy główki: białej dziewczynki, czarnego i białego chłopca. Tak samo jest z nóżkami i rączkami. Mamy więc zabawkę, której można zmieniać nie tylko płeć, ale i rasę. Czyżby edukacyjna zabawka antyrasistowska? Wśród setek eksponatów zauważam nagle coś bardzo znajomego – ach, to grający na mandolinie nakręcany miś radzieckiej produkcji. Też takiego miałam! Kiedy pokazywałam zdjęcia moim znajomym, właściwie każdy wykrzykiwał w pewnym momencie, że coś takiego miał właśnie jako dziecko. Na tym między innymi polega magia – to muzeum bardzo multi-kulti, przywołuje sentymenty odwiedzających z niemal każdego zakątka świata i jest miejscem, gdzie spotykają się wszystkie pokolenia.
Tuż przy schodach do kosmicznego świata na drugim piętrze zaprasza mnie wielki i kolorowy robot Robbie – robot-ikona wielu kinowych i telewizyjnych produkcji science fiction. Robbie należy do świata, który oddzielony był od Polski żelazną kurtyną w czasach mojego dzieciństwa, nie pamiętam go w ogóle. Prezentuje się jednak znakomicie i trochę przypomina nasze lokalne dziecięce roboty i kosmiczne „odpowiedniki” – Lampę z „5-10-15”, a może nawet nieco przesympatyczne ludziki Sigma i Pi. Jestem Robbiemu bardzo wdzięczna za to, że dzięki niemu poznałam pewną przesympatyczną starszą panią, która do muzeum przychodziła na początku ze swoimi wnuczkami, a dziś jest tam codziennie sama. Jej ulubioną częścią muzeum były gigantyczne szachy rodem z „Alicji w Krainie Czarów”, w które mogły grać dzieci. Niestety, nie mogłam ich już zobaczyć. Starsza pani – tak niespodziewanie jak pojawiła się obok mnie, tak też zniknęła, być może po drugiej stronie lustra...
Trafiłam akurat na czasową wystawę „Space Age”, więc udaję się na piętro pełne kosmicznych zabawek. Na ścianie plakaty z „Barbarelli” i „E.T.”. Dookoła roboty, rakiety, latające talerze. Pomiędzy kosmicznymi sprzętami stoi piaskownica, w której bawiąc się dzieciaki, a ich mamy mają czas na spotkanie przy kawie. Na zewnątrz oczywiście... pada, więc taka piaskownica w środku to naprawdę genialny pomysł.
Pozostało mi już tylko odpalić migającą diodami rakietę (tak, tak, jest to możliwe) i oddalić się z powrotem z Planety Dziecięcych Marzeń do deszczowego świata dorosłych.

Na zdjęciach są: żyrandol zrobiony przez dzieci z kuchennych sprzętów. Po ujrzeniu owego artefaktu zapragnęłam natentychmiast mieć taki w domu; miś, bo kto takiego nie miał? Sama słodycz i nostalgia; no i taki mały cytacik, taka ciekawostka.

0 komentarze:

Prześlij komentarz

 
◄Design by Pocket, BlogBulk Blogger Templates. Distributed by Deluxe Templates